SRT – tapering

Ostatni mocny trening przed maratonem zawsze zasiewał we mnie wątpliwości. Kilka miesięcy treningów, wylewania potu. Odczuwania skutków wysiłku przez kilka kolejnych godzin. Tymczasem ten ostatni trening – 10x1km przychodzi mi bez echa. Ot – pobiegałem rano trochę szybciej niż zwykle.

Rankiem panowała taka mgła, że zrezygnowałem z dobiegu na nadmorski deptak. Widoczność wynosiła ledwie kilkadziesiąt metrów. Spodziewając się jeszcze gęstszej mgły nad samym morzem przeniosłem zmagania na chodnik opodal domu. Około 1400 metrów wystarczy do biegania w tę i z powrotem.

Kompletnie nie miałem pojęcia, jakim tempem podjąć te tysiączki. Przyjąłem „z czapy” 3:25, ale gdy pierwszy pobiegłem w 3:22, a kolejny w 3:19, ledwie wchodząc w trzeci zakres tętna, podniosłem poprzeczkę o 5 sekund. Gdy trzecia kilometrówka wypadła w 3:16 postanowiłem wcisnąć nieco hamulec. Wolałem wykonać zaplanowaną ilosć odcinków niż ryzykować pokonanie ostatnich wolniej.

Następne czasy to 3:18, 3:18, 3:19, 3:19, 3:19 – strasznie mi się dłużyło, nudziłem się chyba bardziej niż na bieżni elektrycznej:). Ostatnie 2 odcinki przyspieszyłem – odpowiednio 3:17 i 3:15. Dotruchtaniem do domu zamknąłem tydzień z liczbą 110 kilometrów.

W przygotowaniach do maratonu najtrudniej znoszę ten ostatni tydzień. Wypoczywanie, luzowanie i świadomość, że nic nie można już poprawić budzi mnóstwo wątpliwości. Ledwie truchtanie, przebieżki budzą tylko dodatkowy niepokój, gdyż serce bije w rytm jak na finiszu. Zazdroszczę wtedy tym, którzy nie walczą o wynik, a biegną po prostu dla przyjemności.

Post navigation