Do Iten dojechałem wypoczęty, wręcz głodny biegania. 2 dni przerwy od treningowych ścieżek to u mnie rzadkość, a tym razem odpoczynek podyktowany był nie tylko chęcią lepszego przyjęcia zajęć warsztatowych, ale też niepokojem związanym z prawą łydką, przez którą pauzowałem w ubiegłym roku ponad miesiąc. Załatwiłem sobie wtedy podudzie na amen, więc w minionym tygodniu powiedziałem „Not this time!” i więcej odpoczywałem niż biegałem.
Na miejscu dwóch fizjoterapeutów wzięło łydkę pod lupę i właściwie z miejsca wiedzieli już gdzie leży problem. Nie w łydce, nie w udzie, a w dupie – trzebaby rzec, bo o bardzo słabych mięśniach pośladkowych średnich mowa. Tymczasem doraźne rozluźnienie podudzia pozwoliło mi wykonać normalny wieczorny trening.
Przez półtorej godziny przebiegliśmy nieco ponad 4 kilometry, co jak na pierwszy dzień w Iten jest niezłym wynikiem. Nie o naklepanie kilometrów chodziło, a o skupienie się na ruchu i uwrażliwianiu na sprężynowanie. Nie da się tego zrobić myśląc o kilometrach i średnich tempach. Nie da się tego nauczyć inaczej niż wielokrotnie to sprężynowanie wzbudzając i wygaszając, wsłuchując się uważnie w ciało i jego pracę. Pomocą w tym ćwiczeniu były gumowe taśmy, którymi przewiązywaliśmy nogi w najróżniejszych miejscach, począwszy od łydek a kończąc na tyłku. Następnie w truchcie bez taśm staraliśmy się uzyskać tę samą dynamikę ruchu jak wcześniej z założonymi taśmami na prawie zupełnie zablokowanych nogach.

Ileż czasu można szykować się na bieganie? W sobotę rano pobiliśmy rekord – przygotowywaliśmy się 3 godziny! Tyle czasu zajęło oklejenie wszystkich kinesiotape’-ami których zadaniem było nakierowanie, naprowadzanie nogi na prawidłową – skrętną pracę w podporze. Gdy wreszcie wyszliśmy pobiegać, przez 2 godziny pokonaliśmy niecałe.. 2 kilometry! Jeszcze więcej wiązania gumami, jeszcze więcej poszukiwań sprężynowania, jeszcze mniej biegu.
Od pierwszych chwil w Iten nie dało się przejść obojętnie obok Piotra, który był wybitnym fizjoterapeutą ale też świetnym psychologiem. Piotr nie miał nawet chwili aby spokojnie zjeść – tyle miał nam do opowiedzenia o fizjoterapii, ludzkim ciele i jego tajemnicach. Z własnego doświadczenia znał bardzo wiele powiązań dysfunkcji z emocjami ukrytymi w dalekiej przeszłości. Nie była to dla mnie nowość – wiedziałem już że potrafimy w ciele zamknąć bardzo silne, negatywne emocje, co wpływa na całą postawę ciała, oddech, organy wewnętrzne oraz ruch. Jednak obecność Piotra i jego wyjątkowa uważność stworzyły sprzyjające warunki do spojrzenia do moich własnych, zamglonych już mocno wspomnień z dzieciństwa. Rozpłakałem się jak bóbr i płakałem kilka minut aż zeszło ze mnie całe powietrze. Dostałem pełną diagnozę fizjologicznyczno psychologiczną, czy też – dzięki Piotrowi – sam ją odkryłem.

Na trening wieczorny yacool zaplanował zajęcia z koordynacji. To moja pięta achillesowa i ćwiczenia jednakowo trudne dla ciała i głowy. Szukaliśmy takiej pracy ramion i nóg aby jak najlepiej wzmacniać efekt sprężynowania. Nie będę oszukiwał – z koordynacją jest u mnie kiepsko i wciąż odkładam skupienie się na tych zadaniach.
Po całym dniu ubrałem piankę, nadmuchałem bojkę i poszedłem popływać do jeziora. Starałem się nie spieszyć i wykonywałem wręcz ospałe ruchy w wodzie – wyszedłem się rozluźnić i zregenerować a nie zmęczyć kolejną aktywnością. Tym samym zaliczyłem wreszcie pierwsze pływanie w tym roku – obiecuję sobie więcej (porannypływacz.pl? ;))

W niedzielę rano potruchtaliśmy na miejsce sprawdzianu na 1000m. Ależ kipiało z nas radością! na wypoczętych nogach, niezajechanych kilometrami, każdy podejmował własne wyzwanie. Pacemakerzy prowadzili na wyniki 3:20 i 2:50. Niepewnie podjąłem się wsiąść do tego drugiego pociągu, który centymetr po centymetrze odjeżdżał z każdym krokiem. Nie czułem zmęczenia czy zgrzania, biegłem na granicy komfortu ale na pewno jej nie przekraczałem, jednak nie umiałem pobiec szybciej. Gdy chłopaki odjechali już na dobre kilkanaście metrów, przypomniałem sobie o pochyleniu ciała i głowy w przód. Weszło – odległość do zająców zaczęła się zmniejszać. Na 200 metrów przed metą cała warsztatowa ekpipa czekała z energicznym, gromkim dopingiem. Poczułem euforię jak na zawodach i jeszcze bardziej dodałem gazu. Niedowierzając w to co się wydarzyło, zatrzymałem stoper z czasem 2:57.
Czułem wilką euforię ale też niedosyt! Zostało mi tyle sił! zapomniałem o kadencji (165spm, krok 205cm) a pochylić się mogłem jeszcze bardziej! Tak szybkiego biegania muszę się jeszcze pouczyć! Ile jeszcze prób zanim wszystko będzie wchodziło „jak trzeba”?

Rozgrzani po stracie porozpędzaliśmy się jeszcze do prędkości 21-33km/h (mój max 26km/h) na zbiegu. I nie chodziło tym razem o uzyskanie prędkości kosztem zmęczenia, a raczej rozluźnienie i chwilowe wystawienie się na działanie coraz to większych przeciążeń. Wreszcie świńskim truchtem wróciliśmy do warsztatowej bazy.
Znów wyjechałem z Iten kompletnie przebudowany. Nie myślę o startach, planach, kilometrach, tylko o powrocie do poszukiwań ruchu, które w ostatnich miesiącach niepostrzeżenie zeszły na dalszy plan. Musiałem wrócić do Iten żeby się o tym przekonać, musiałem zajrzeć wiele lat w przeszłość by poznać przyczyny problemów z nauczeniem się dobrego ruchu.
W zupełnie nieoczekiwany sposób poszukiwanie ruchu stało się poszukiwaniem prawdy o o sobie.