Breakin 80 – kulisy sukcesu

Niecałe 3 kilometry do końca, a mnie jakby silnik zgasł. Czułem jak miele mi się w żołądku, w myślach już układałem kwestię którą rzucę Tomkowi, zostawiając go samego na ostatnich kilometrach, dając nura w krzaki. Był już kilka kroków przede mną. Już miałem otworzyć usta by zakomunikować zjazd do bazy, gdy..

Historia ma swój początek kilka miesięcy wcześniej, w grudniu 2019. Byłem wtedy w treningowym gazie, 3 tygodnie po życiówce w półmaratonie, więc pomyślałem aby z dobrej formy uciąć jeszcze kupon w postaci sensownego wyniku na 5km. Tomek zgodził się na zającowanie bez wahania, a jak potoczyła się historia – możecie poczytać na blogu.

Gdy pod koniec kwietnia Tomek zgłosił zapotrzebowanie na pacemakera na półmaraton w tempie 3:45/km, bez wahania zgłosiłem się na ochotnika. Wątpliwości przyszły później – ostatni tak szybki półmaraton miałem w listopadzie 2019, a przedtem.. w czerwcu 2018:) W tym roku nie przesadzałem też ani z objętością ani z intenswynością długich akcentów, zanotowałem jedynie kilka biegów ciągłych, 10-12km po 3:50-3:40/km. A że do startu pozostało kilka dni, to jedyna sprawdzona broń, po którą mogłem sięgnąć w takim przypadku to.. kilometrówki. 7 odcinków po 3:30/km 3 dni przed startem miało być akcentem wyostrzającym formę, a raczej jej brak. Potem do dnia „zero” już same rozbiegania i przebieżki, wieczór przed – głodówka żeby nic nie zostawić w żołądku. Przedstartowy klasyk.

Podjechałem samochodem do Brzeźna – tak bardzo mi się nie chciało przebiec 3 kilometrów na miejsce startu. To u mnie dobry znak – kiedy przed wyścigiem mam ogromnego lenia. Obchodzę się wtedy z ciałem jak z jajkiem – spełniam wszystkie zachcianki i niechcianki, ponieważ za chwilę będę wymagał od niego znacznie więcej niż na co dzień. Ubrany w singlet + rękawki  i spodenki startowe, powłócząc nogami z rozluźnienia, poczłapałem na molo w gdańskim Brzeźnie.

W ramach rozgrzewki zrobiliśmy kilometr truchtu i 2 przebieżki o nieokreślonej długości. Ustaliliśmy też szczegóły trasy, nawrotki itp. Tomek zaproponował nawet, że końcówkę mogę pobiec szybciej, jeśli będę miał ochotę. Przemilczałem. W myślach zakłębił się bieg ciągły 13km z ubiegłego tygodnia który ledwie dociągnąłem po 3:55/km. To nie był już czas na takie wątpliwości.

Kiedy ruszyliśmy, wszelkie te rozterki odeszły w zapomnienie. Było naprawdę dobrze – wypoczęty, z pustym żołądkiem, w optymalnej temperaturze – świetne warunki do łamania rekordów życiowych. Nie zabrałem żadnych żeli ani picia – miała mi wystarczyć buła z masłem i miodem oraz drożdżowy szot przedwyścigowy, które zjadłem w domu. Założone tempo 3:45 utrzymywaliśmy bez problemu. Żadnego szarpania, nadrabiania sekund, czy zwalniania. Szybko, profesjonalnie i właściwie milczeniu – każdy wykonywał swoją robotę. Ani się obejrzałem, a już napieraliśmy ostatnie 5 kilometrów w stronę Brzeźna. Nic nie mogło tego zepsuć.

Okazało się, że jednak mogło. Na 17 kilometrze zacząłem czuć dobrze znane mielenie w żołądku, które wzmagało się z każdym sprężynującym krokiem. Gasłem. Kilometr piknął sekundę wolniej zakładanego tempa, następny już 2 sekundy. Już miałem otworzyć usta by zakomunikować zjazd do bazy, gdy nadeszła ta jedna myśl:

Te niecałe 3 kilometry to bardzo niewiele by wykonać robotę do końca. Możesz podjąć decyzję o skoku w krzaki dopiero gdy nie będzie żadnych wątpliwości, że była absolutnie konieczna

Czyli, póki nie ma fazy świstaka, napieram przed siebie

przełożyłem na „chłopski rozum” własne myśli.

Przewertowałem w głowie wszystkie elementy dobrego sprężystego ruchu i wróciłem do dobrego tempa. 20 kilometr w 3:42. Końcówka w 3:41. Cały półmaraton w 3:44, 1:19.

To cała historia. Nie mam żadnego zdjęcia z tego wyzwania – dlatego że każdy potraktował sprawę poważnie i nie zabrał smartofna w nerkę. Zadanie wykonane, Tomek z nową nieoficjalną życiówką, a mnie pozostaje rozliczyć się ze skuteczności przedstartowych rytuałów żywieniowych. Dlaczego każda ostatnia relacja z zawodów musi łączyć się z historią o kupie?