SRT – relacja z pewnej dychy


Trasę biegu poprowadzono w starym, nieco zaniedbanym parku, po szorstkich, asfaltowych alejkach wijących się pomiędzy wierzbami. Trzy pętle po ok 3.3 kilometra i dobieg do mety, której o dziwo nie było widać z linii startu. W tamtej chwili zupełnie o tym nie myślałem – umysł przestawiony w tryb ścigania działa u biegacza jak klapki na oczach – skupiałem się wyłącznie na dobrym wystartowaniu i wyglądaniu groźnie, coby nikt nawet nie pomyślał, że może mi wstawić łokieć w żebro po wystrzale.

Pierwszą pętlę pokonaliśmy kilkunastoosobową grupą, z lekką rezerwą na kolejne kilometry. Biegliśmy w zupełnym milczeniu i jedynie odgłos naszych kroków zakłócał ciszę panującą w budzącym się do życia parku. Promienie słońca przeszywające parujące wody dodawały naszej rywalizacji powagi i mityczności. Na drugiej pętli brygada zaczęła się rozrywać, a ja wyszedłem bez wysiłku na jej czoło. Nie czułem zmęczenia, wiedziałem też że to jeszcze nie moment na świętowanie – szczątki grupy za moimi plecami dawały jeszcze oznaki życia. Na trzecim okrążeniu uciekłem, nie pozostawiając nadziei na nawiązanie walki.

Zatraciłem się w tej chwili – szorstki, usiany żwirem asfalt, bezlitosny podczas upadku z roweru, jest genialnie przyczepny w prawie każdych warunkach. W dniu konia jak dziś, odbijanie sie od takiej nawierzchni staje się przyjemnością graniczącą z perwersją. Na przedostatnim kilometrze zwietrzyłem zagrożenie życiówki na dychę, więc doładowałem nogę w glebę jeszcze mocniej. To był ten dzień, przyspieszałem i nie mogłem się zmęczyć.

Do mety zostało ledwie kilkadziesiąt metrów a zwycięstwo miałem już pewne. Jeszcze tylko zakręt w prawo, potem w lewo.. schodki kręcone na wieżyczkę, zjeżdżalnia.. „co jest, kur..?” zjeżdżając zaplątuję się w jakichś szmatach porozwieszanych jak sieć i miotam się wściekły jak piskorz.

Wtedy otwieram oczy i budzę się w swoim łóżku.