XXV Maraton Solidarności – relacja

Mój piąty maraton Solidarności nie okazał się łaskawy. Ba! Piąty raz z rzędu poznałem trudne i bezlitosne oblicze wyściu na krolewskim dystansie. Bez taryfy ulgowej, bez nagłych zwrotow akcji i bez znieczulenia – dostałem jak obuchem w łeb.

Nie zabiorę was na rozgrzewkę, do biura zawodów czy depozytu – nic ciekawego się tam nie działo. Pakiety, kolejki, nerwy – szkoda gadać. Stańcie ze mną tuż za linią startu i poczujcie tłok, pot, gorączkę przedstartową oraz cały maraton z mojej perspektywy.

Tuż przed godziną zero przed tłum biegaczy wychodzi Kazimierz Zimny – dyrektor maratonu. Ten skromny dziadzio z aurą mistrza Oogway’a z Kung-Fu Pandy kiedyś biegał piątkę poniżej 14 minut – więc mega szacun! Z trudem, a może wzruszeniem rozpoczyna odliczanie. Tłum podpłapuje „7,6,5…. 1!” Lecimy!

Pierwsze kilometry – Gdynia ul.Świętojańka. foto – Pan z Apparatem

Przed nami wystrzeliło z 50 osób. To norma – zawsze tak jest. Mistrzowie pierwszego kilometra – wkrótce odpadną, a po oddechu słychać że niektórzy odczują ten bieg sromotnie. My spokojnie, wręcz pasywnie trzymamy tempo 4:00. Na zbiegach przyspieszamy ciągnięci grawitacją, na podbiegach zostawiamy zaoszczędzone sekundy. Jest dobrze – pierwsze 10 kilometrów biegniemy z zaciągniętym hamulcem ręcznym i tylko trzymając stałe tempo 4:00, zmieniamy kolejnych biegaczy. Na drugiej dziesiątce pozwalamy sobie na delikatne przyspieszenie – do ok 3:55/km. Powoli nastawiamy się na walkę w trzeciej i ostatniej dyszce maratonu. Sprawę ułatwia kolejny zbieg, na którym biernie przyspieszamy do ~3:50 i wbiegamy na ul. Hallera.

Dwudziesty kilometr, aleja Grunwaldzka, jeszcze w pełni sił. Foto – Tomasz Kaszkur vel RunAroundTheLake

Coś jest jednak nie tak. Dziwnie ciepło, pojawia się niemoc, brak efektywnego kroku. Na naszych plecach biegnie po zwycięstwo kenijka wraz z innym biegaczem. Wtedy dociera do mnie, że z osiągnięciem założonego czasu może być problem i musimy przełączyć się na bieg taktyczny – czyli nie pozwolić goniącej nas dwójce pojawić się na mecie przed nami. Zwalniamy do tempa powyżej 4 minut, co pozwala na zaoszczędzenie sił i weryfikację zamiarów i możliwości współbiegaczy (jeśli prowadzisz, a biegacz za tobą zwalnia, gdy zwalniasz – to chce się wieźć, jeśli wychodzi na prowadzenie – chce walczyć lub chociaż współpracować).

Dwudziesty któryś kilometr. Tu jeszcze odbijam się ze sprężyny wysoko w powietrze, z dwójką pasażerów na plecach. Foto – Ak-Ska Photo

Tylko kenijka nie zwalnia i próbuje utrzymać swoje tempo, momentami wysuwając się na prowadzenie. Na 28 kilometrze zaczynam czuć niepokojące sygnały z tyłu ud, zwiastun niechybnych skurczy. Jest duszno, za ciepło, ale najgorsze jest wzbierające uczucie bezsilności. Na 30 kilometrze kenijka próbuje urwać – przyspieszamy razem, zostawiając biegacza daleko z tyłu. Wtedy do naszej walki dołącza rywal z którym się nie pościgamy – skurcze.

Lewa noga momentalnie sztywnieje. Próbuję zrobić kilka kroków luźniej, ale zaczynam czuć ból. Nie chcę kończyć biegu kosztem uszkodzenia mięśni, zdrowie jest dla mnie ważniejsze niż wynik na mecie. Zatrzymajcie się ze mną. Jest po maratonie. Pierwszy raz nie ukończę biegu. Pyk! I już. Pogodziłem się z tą myślą i stanąłem, opierając dłonie na kolanach.

Przed nami pusto, kenijka uciekła z zasiegu wzroku. Mija nas nawet biegacz urwany 3 kilometry wcześniej. Nogi wciąż szytwne. Po drugiej stronie jezdni mijają nas biegacze na 25 kilometrze i próbują dodać otuchy. Słyszę ich jakby zza ściany – przecież to już nie ma znaczenia – nic nie zrobię z temi nogami. Wtedy przypominam sobie jedną z jogowych asan rozluźniających tylne taśmy mięśniowe. Delikatnie i bez pośpiechu – najpierw jedną, poźniej drugą nogę. Powolutku – przecież jest już po wszystkim.

Postój trwający wieczność zajął półtorej minuty. Pomyślałem że spróbuję wrócić do biegu – udało się! Skurczy brak, obieramy więc tempo 4:05-4:10 i człapiemy grzecznie do mety. Tylko utrzymanie tego tempa pozwala na dogonienie biegacza który minął nas na postoju. Jest chujowo ale stabilnie – do 40 kilometra panuje cisza i spokój, a jedynym przerywnikiem są powracające co kilkanaście minut skurcze dwugłowców – na szczęście bezbolesne, które udaje się rozczłapać.

37 kilometr, już bez sił. Foto – Tomasz Kaszkur vel RunAroundTheLake

Po 40 kilometrze już wiem, że nic nas nie zatrzyma. Biegnąc wąskimi uliczkami gdańskiej starówki wreszcie słyszymy wzmagający się doping przypadkowych kibiców tłoczących się wzdłuż trasy wiodącej pośród straganów Jarmarku Dominikańskiego. Z niecierpliwością wyglądamy już tylko na legendarny finisz na ulicy Długiej. Wreszcie jest – ostatnia prosta.

Wszelkie skurcze odeszły w zapomnienie i nie mam pojęcia skąd pojawiły się siły na bieg w tempie 3:40 – to magia finiszu w samym sercu Gdańskiej starówki. Mijam metę z czasem 2:50:55 i nie mogę uwierzyć że to koniec. Z niewypowiedzianą ulgą kładę się jak długi na ziemi i wylewam na siebie całą butelkę wody.


Czy po maratonie można chcieć czegoś więcej niż po prostu sobie poleżeć? E. Czekała z perfekcyjnie zimnym, bezalkoholowym piwem! Oczywiście – buziak od #dobrejżony smakuje najlepiej, ale to piwo.. mmm!


Kusi mnie, aby napisać cokolwiek o poziomie organizacji tego maratonu, ale się powstrzymam. Maraton Solidarności jaki jest – każdy widzi. Szczególnie że przykładów do naśladowania nie trzeba szukać daleko.


Dlaczego zwolniłem?

To mój pierwszy maraton po 22 miesiącach przerwy. Całkowicie zmieniłem ruch i podejście do treningu. Przeszedłem dwie kontuzje ciągnące się w sumie ponad 2 miesiące. Od ostatniej z nich podchodziłem do treningu jeszcze bardziej ostrożnie, a skupienie kierowałem w stronę ruchu, a nie maratońskiej wydolności. Nie zdążyłem przygotować się na taką objętość w treningu. Tak czy siak – myślę że takich długich biegów 25 i 30+ zrobiłem po prostu za mało. Tym bardziej cieszę się, że nie zostawiłem wczoraj zdrowia na trasie – dziś już prawie nie czuję związanych z tym dolegliwości i mogę spokojnie myśleć o powrocie do treningów.


Wszystkim Wam razem i każdemu z osobna dziękuję! Za każdego lajka, dobre słowo w sieci, kibicowanie i focenie na trasie, czy też zwyczjowe trzymanie kciuków – wielkie dzięki! I obiecuję starać się trenować bardziej i mądrzej, aby kolejne relacje kipiały radością i satysfakcją. Stay tuned!


Foto tytułowe: Karolina Misztal, Dziennik Bałtycki

Galerie: