Przyjechałem jak do siebie. Wiedziałem gdzie rozstawią biuro zawodów i metę. Wiedziałem gdzie start i w jakiej knajpeczce na kretowińskim półwyspie zjeść śniadanie. Wiedziałem nawet, które miejsce zajmę (drugie oczywiście). Znałem też trasę i jej liczne podbiegi i zbiegi. Pełen pewności i doświadczenia graniczącego ze zblazowaniem, wystartowałem.
Ułożyłem prosty plan – zacząć tempem ~4:00 przez pierwsze 10km i potem spokojnie przyspieszać. Już pierwsza dycha na tej trasie skutecznie eliminuje tych, którzy lubią pogonić początek biegu. Wiedząc to, spokojnie podejmowałem pierwsze podbiegi, bez zaangażowania. Tymczasem po 6 zawodnicy z czuba odjechali mi poza horyzont – dosłownie na każdej górce wstawiając dodatkowe sekundy, i z sześcioosobowej grupki zostałem sam jak palec.
Na tę niespodziewaną samotność nie byłem przygotowany. Wysiłek, cierpienie – wszystko to znałem, no ale żeby tak biec Narie bez obstawy Stacha? Tak przywykłem do jego obecności, że bez niej powątpiewałem czy sobie poradzę. Czułem niepewność podobną jak wtedy gdy jako kilkuletni chłopiec musiałem pierwszy raz samemu zejść do piwnicy. Stach zaczekał na 9 kilometrze, dodał słowa otuchy i wrócił na czub – dziś tam miał zawodnika do poprowadzenia na zwycięstwo. Mnie pozostało wsłuchać się w świst wiatru hulającego po zachodniej stronie jeziora i mądrze rozłożyć siły.

Tym razem Stach prowadził do zwycięstwa innego, debiutującego na trasie. Jak się okazało – skutecznie:)
Tych brakowało z każdą kolejną górką. Na podbiegach męczyłem się coraz bardziej, a tempo zamiast wzrosnąć – spadało. Zbierałem solidny łomot i mogłem tylko cieszyć się że zabrakło tradycyjnego trzydziestostopniowego upału. Ledwie kilknaście kresek na termometrze i umiarkowany wiatr czyniły zawody całkiem „biegalnymi”. W podobnych warunkach naśmigałem tę trasę tempem 3:45 w 2017 roku. Tym razem nie byłem tak dobrze przygotowany. Chłodno oceniając swój występ – nie byłem przygotowany wcale.
Zuchwalstwo na biegu o perłę spotyka zasłużona i okrutnie wymierzona kara. Po 17 kilometrach trasa z asfaltowej przechodzi w szutrową – również pagórkowatą. Jeśliś opadł z sił – poległeś! Ta część trasy zdaje się niekończącym podbiegiem, zalewającym nogi ołowiem. Nieliczne zbiegi są tak krótkie że zdają się ledwie ułudą uknutą do przedłużenia agonii. Jednak na tym etapie to nie trasa dokuczała mi najbardziej.
Najgorszą trudnością było mierzenie się ze swoimi myślami. Z początku niewinne drwiny zamieniły sie w szyderstwa, od których nie mogłem się już opędzić. W ciągu kilkunastu minut powiedziałem sobie więcej przykrych rzeczy niż przez 6 lat biegania. Wyśmiałem wysiłki i ambicje setki razy i nieustannie podważałem sensowność dalszego wysiłku. Wiedziałem, że muszę coś zrobić, zmienić ten bieg. Na 22 kilometrze stanąłem.

Atmosfera w drugiej części biegu
Podczas 50 sekund wiele się wydarzyło. Uciekły wszystkie złe myśli, a nogi zdawał się zalać ołów. Odetchnąłem i rozejrzałem się po okolicy – szare niebo, pola, cisza i spokój. Spokój, który zburzyło pojawienie się następnego biegacza. Miałem już co robić – uciekałem.
Jego kroki słyszałem za sobą przez następne 10 kilometrów. Trzymałem jako takie tempo które pozwalało zachować rezerwy – zaatakował na 30 kilometrze. Dobrze wiem, jak bardzo męczy głowę wyjście na prowadzenie – więc nie odpowiedziałem od razu. Po 2 minutach gość zwolnił i życzył mi powodzenia – wtedy przyspieszyłem do 3:50 i 3:40 na ostatnim, niepełnym kilometrze.
Metę minąłem jako szósty zawodnik z czasem 2:06:50, co zapewniło 3 miejsce w kategorii wiekowej M30. Szczypiący pot natychmiast zalał mi oczy, a poczucie niebywałej ulgi sprawiło, że zaniemówiłem. Czułem się pokonany – zupełnie jak po Chudym Wawrzyńcu. Doszedłem do siebie dopiero po kilku kubkach wody, porcji tradycyjnych arbuzów i kojących słowach E.
Z Narii wracałem z 3 perłami – jedna za ukończenie biegu, kolejna za miejsce w kategorii, a trzecia w prezencie od Stacha:)
Genialne zdjęcia z trasy by Daniel Mitkowski