Kenia – Iten – Ostatni dzień

Ostatnim dniem obozu w Iten był wtorek. Wielu biegaczy tego dnia zjeżdża 400 metrów niżej, na stadion Tambach, na trening szybkościowy – speedwork. Mając w perspektywie spędzenie następnego dnia prawie w całości w samolocie, postanowiliśmy wykonać solidniejszy trening, by wykorzystać w pełni przymusową regenerację. O 7:30 rano wyruszyliśmy matatu na stadion w Tambach.

Musicie wiedzieć, że my – łazungu – czuliśmy się wśród trenujących lekkoatletów jak słonie – zarówno pod względem budowy ciała jak i prędkości akcentów. Nie niszczyło to jednak morale, a wręcz je podbudowywało – wspaniale bylo potrenować na tej samej bieżni z tak znakomitymi zawodnikami.

Na akcent wybrałem 10×400 metrów, w tempie 3:30min/km, przy którym jestem w stanie zachować jako taką technikę biegu. Pomimo, że to bodaj najwolniejsze czterysetki w mojej historii, to utrzymanie założonego tempa nie było latwym zadaniem. Wysokość nad poziomem morza, jak i temperatura 24°C zrobiły swoje.

Po powrocie do Iten, zaszedłem odebrać kenijskie bransoletki. Czekałem na nie od poprzedniego poniedziałku. Kenijka, która je wyplata, pomogła mi wcisnąć bransoletkę na nadgarstek. Nie zamierzam jej zdejmować – nigdy;)

W ramach pożegnania odwiedziłem jeszcze restauracyjkę Nancy – niedaleko naszego domu. Właścicielka jak zwykle była bardzo serdeczna, i do kenijskiego Chai poczęstowała mnie chapati – było pysznie – jak zwykle u Nancy – aż zamówiłem 5 dodatkowych chapati na lunch dla reszty uczestników. Wracając do domu kupiłem jeszcze 2 banany w przydrożnym kiosku i spalaszowalem je na miejscu:)

Gdy większość ekipy wybrała się na ostatnią kawę, ja postanowiłem postawić ostatnie biegowe kroki i wyszedłem na rozbieganie. Przeczłapałem 10 kilometrów swobodnym tempem.

Ostatnią popołudniową sesję yogi poprowadził jeden z kenijczyków – Daniel. Widać w nim zapał i chęć do pracy, a przy tym dobry humor i swobodę komunikacji. Na jego pierwszych zajęciach nie brakowało chętnych, było też dużo śmiechu – z pewnością każdy się rozluźnił:)

Wieczór nie mógł się zakończyć inaczej, niż na kolacji u Nancy. Właścicielka nakarmiła nas ostatni raz. Tradycyjnie już zamówiłem ugali i managu, popijając trzema kubkami pobudzającego, kenijskiego chai. Drodzy! Jeśli kiedykolwiek będziecie mieli przyjemność znalezienia się w Iten – wizyta u Nancy – obowiązkowa:)