Niedziela w Iten to dla większości miejscowych biegaczy dzień wolny. Długie wybieganie wykonują w sobotę, niedzielę spędzają w kościołach i z rodzinami. Świątynie zupełnie nie przypominają tych polskich tak wyglądem jak i atmosferą. To zwykłe budynki, które mogłyby pełnić jakąkolwiek inną funkcję. Z wewnątrz wręcz buchają radosne śpiewy i oklaski.
Miałem duży problem z wyznaczeniem trasy na Long Run. Po pierwsze – nie pamiętam, kiedy ostatnio pokonywałem dystans powyżej półmaratonu. Po drugie – każda trasa z Iten prowadzi w dół – co oznacza, że ostatnie kilometry trzeba pokonać pod górkę. Mając to na uwadze, złamałem swoją zasadę biegu na czczo i wciągnąłem 2 banany. Wyposażeni w bidony z wodą i żele, ruszyliśmy w trasę razem z Michałem.
Pierwsze 11 kilometrów zbiegaliśmy, spokojnie tempem 5:10-5:00. Biegliśmy spokojnie i bez wysiłku. Później się to zmieniło i rozpoczęliśmy długi na prawie 9 kilometrów, podbieg.
W trakcie wspinania się na jedną ze stromizn, usłyszeliśmy dziecięce okrzyki:
Łazungu, łazungu!
Co oznacza w suahili grupę białych ludzi. Dzieciaki w mgnieniu oka dobiegły do nas i rozpoczęły pokonywanie podbiegu, radośnie przy tym pokrzykując.
Na sam koniec miałem ochotę podkręcić tempo. Włączyłem drugi bieg i przyspieszyłem do 4:30. Licznik zamknąłem z liczbą 24 kilometrów.
Po śniadaniu tradycyjnie już wybrałem się na spacer po Iten. Miasto właściwie zamarło – większość sklepów nieczynna, a zgiełk związany z wczorajszym marketem ucichł. Pokręciłem się trochę i porobiłem zdjęcia:
Stałym punktem programu są tu nasze popołudniowe zajęcia z yogi. Kenijczycy też zaczynają przychodzić na nie regularnie i każdy robi wymierne postępy. Jestem ciekaw, jak przełoży się to na ich rezultaty:)
Wieczorem, tradycyjnie poszliśmy na kolację do Nancy – najbliższej i namilszej restauracyjki. Właścicielka zadbała, aby nikt nie wyszedł głodny. Znów zamówiłem ugali i managu – kenijska kuchnia, choć prosta i uboga, smakuje mi coraz bardziej.