V Bieg do Źródeł – relacja

Obraziłem się na te zawody i nie wziąłem udziału w ubiegłorocznej edycji. Trzy razy z rzędu kończyłem na 8 miejscu! (1, 2, 3) Jednak w tym roku otrzymałem zaproszenie do wzięcia udziału oraz zwolnienie z opłaty startowej. Ponieważ licowało to z moimi planami treningowymi, jak i połechtało blogerskie ego – niezwłocznie się zapisałem.

Jako doświadczony uczestnik, byłem pewien, że impreza nie może się nie udać. Zepsuć mogłaby ją chyba tylko kiepska pogoda, na szczęście – na taką się nie zanosiło, a park Jelitkowski przeżył prawdziwe oblężenie. Można było odnieść wrażenie, że bieg jest tylko dodatkiem do tego pikniku, wśrod wielu atrakcji każdy mógł znaleźć coś dla siebie – wszak biegacze to nie pępki świata, prawda?

Na starcie stanąłem z nastawieniem na walkę. Celem numer jeden była walka z Tomkiem Bagrowskim, z którym nigdy nie wygrałem w bezpośredniej rywalizacji. Pamiętam czasy gdy życiówkę na dychę miał lepszą ode mnie, później ja się poprawiłem. Tomek doświadczony w biegach na 5 i 10km, ja w maratonie. Na drugim miejscu stawiałem czas 35 minut. Zaplanowałem też walkę na śmierć i życie, pokazanie zębów, kłów i pazurów, byle nie skończyć wyścigu na 8 lokacie. Równo o 12 wystartowaliśmy.

Szybkość z jaką plecy pierwszej trójki oddalały się, zniweczyła moje nadzieje na bezpośrednią walkę z Tomkiem. Tego dnia był za mocny. Skupiłem się więc na pilnowaniu tempa ~3:30 co udawało się kiepskawo. Czułem, że biegnę tuż przy granicy intensywności, której przekroczenie spowoduje utratę sił i zwolnienie. Tętno – 170, chęć zwymiotowania – to przecież „moja” intensywność na dychę. Wielką radochę sprawiał mi krok biegowy i fakt, że prawie nie słyszałem dźwięku stawianych kroków. Czułem duży luz w nogach – ale to nie one mnie ograniczały – a serce i płuca.

Szanse na złamanie 35 minut malały z każdym kilometrem, ale mimo spowolnienia, wciąż przesuwałem się w górę stawki. Upał – nie ułatwiał biegu, ale skłamałbym mówiąc, że bardzo dokuczał. Ostatnim treningami zdążyłem przywyknąć do wysiłku w takich temperaturach. Biegłem właściwie samotnie, zmieniając kolejnych zawodników – i tak dotarłem do znacznika 9 kilometra. Poczułem wtedy na plecach oddech, którego nie słyszałem wcześniej. Za chwilę minąłem E.

Jesteś szósty!

Wykrzyczała. W jej głosie usłyszałem nadzieję, wsparcie, kciuki..Oddech biegł krok za mną. Podobnie jak ja, nie wytrzelił jak Filip z Konopii na starcie, a sukcesywnie kilometr za kilometrem, przesuwał się w górę stawki. W takim momencie mogłem rozegrać bieg na 2 sposoby:

  • Utrzymać tempo, być może nawet pozwolić się wyprzedzić, by wygrać krótkim, sprinterskim finiszem na kilkadziesiąt metrów przed metą
  • Rozpocząć długi finisz, odbierając zawodnikowi szansę na nawiązanie rywalizacji

Zbyt dobrze znałem uczucie przegranej na krótkim finiszu. Ale cierpieć przez ostatni kilometr? To wytrenowałem do perfekcji:) Ostatnie 700 metrów pokonałem tempem ~3:00, odstawiając rywala na 7 sekund. W udach poczułem nieznany dotąd wrzątek i pewnie minąłem metę z czasem 35:11. Bieg zakończyłem na 6 (wreszcie nie 8) miejscu.

Zwyciężył, czy raczej zmiażdżył wszystkich Piotr Pobłocki, kończąc rywalizację po 32 minutach. Ja – prawie 20 lat młodszy ukończyłem 3 minuty później, z poczuciem zbyt zachowawczej taktyki. Zresztą sami zobaczcie – tempo biegu i czas kontaktu z podłożem

Ostatnie 700 metrów to ogromna różnica w tempie. Czyżbym odpoczywał cały wyścig?

Pierwsze miejsce w kategorii wiekowej cieszy, ale to tylko nagroda pocieszenia. Potrzebowałem „zawodów na pocieszenie” Więc sobotnim wieczorem oznajmiłem E:

Jutro o 7 rano jedziemy do Wdzydz na Półmaraton Stolema

Zawody dzień po zawodach? Czy to dobry pomysł? O tym w następnej relacji


Zdjęcia: Ak-ska photo (album 1 i 2)