Znacie to uczucie, gdy wprost nie można doczekać się treningu? Ubranie się zajmuje sekundy, stopy rwą się do szarpania gruntu z każdym krokiem, a oczy błyszczą z podniecenia?
Na samą myśl o bieganiu w lesie, który pamiętam z lat dziecięcych serce zabiło mi szybciej. Biegłem zupełnie bez kontroli tempa, tętna i czegokolwiek. Kierunek obierałem spontanicznie – włączyłem podgląd mapy w Fenixie i upewniałem się, że zbliżam się do połowicznego celu tej wyprawy. Po 8 kilometrach dotarłem nad jezioro Brody, które kiedyś było celem naszych letnich wycieczek.
Trasa powrotna okazała się wybitnie pofałdowana. Postanowiłem to wykorzystać i dodałem gazu, obierając za cel tempo <4:00/km. Z górki nie było problemu, ale po zdobyciu drugiego podbiegu żałowałem tej decyzji. Harcząc i dysząc wdrapywałem się na kolejne długie i strome górki. Krótkie zbiegi nie nagradzały wysiłku i nie pozwalały odpocząć.
Do domu wróciłem po 21 kilometrach przygody. Ubłocony, podrapany przez gałęzie, spocony i szczęśliwy.