Chudy Wawrzyniec – relacja

Osuwam się na siedzenie w samochodzie. Spoglądam na łydki – trudno je dostrzec pod kilkoma warstwami różnokolorowego błota. Są za to dobrze odczuwalne i wciąż falują w rytm ostatnich biegowych kroków. Spinają się, jakby ściskane silnymi dłońmi niewidzialnego masażysty. Spuchniętymi palcami przekręcam regulację temperatury na maksymalne ciepło. Nie mogę uwierzyć, że to już koniec.

Bieg

Przez otwarte na oścież okna Kubiesówki słychać deszcz. Zegar wskazuje 2:30, jest ciemno, zimno i boli mnie głowa. „Może się jeszcze zdrzemnę 10 minut?” pytam E. W jej oczach widzę troskę i niepokój, najchętniej usłyszałbym „Zostań”, zawinął się w koc i spał do południa. „Nie zdążysz na busa, Kochany” – odpowiada E:) Nie mam najmniejszej ochoty wychodzić na dwór, a co dopiero się ścigać. Ale udział w biegu nie podlega dyskusji, i moja głowa doskonale to wie. Sekundę od wyjścia na zewnątrz czuję przejmujący dreszcz zimna, który pozostnie ze mną do momentu startu.

Pierwsze kilometry dłużą się okropnie. Biegnie mi sie ciężko – 3kg plecak trochę mnie spowalnia, ale na tym etapie tempo biegu właściwie nie ma znaczenia. Rozpoczyna się podbieg na pierwszą górkę – Rachowiec. Orientuję się, że znacznie łatwiej jest energicznie podchodzić, niż próbować za wszelką cenę utrzymać nieefektywny krok biegowy. Wreszcie jest, pierwszy szczyt – Rachowiec, i zbieg, teraz wam pokażę!

„kurwa, co to ma być?” wołam sam do siebie. Przed sobą widzę tylko mrok, zbieg jest trawiasty, mokry i cholernie śliski, a światło czołówki sprawia, że panująca mgła wygląda jak mleko. Wyłączam ją dopiero po kilkuset metrach, gdy zawodnicy z czuba odjechali mi poza zasięg wzroku. „Nie tak to miało wyglądać” mówię do siebie.

Na następnym zbiegu pokazuję, na co mnie stać. Wyprzedzam dwójkę zawodników i rozpędem buduję ogromną przewagę. Mimo szaleńczego tempa, drogi pełnej kamieni, korzeni i wybojów, zbiegam na złamanie karku. To mnie podbudowuje, gdyż wiem, że to właśnie na zbiegach rozgrywają się górskie zawody.

foto-uchw16_01_mta_20160806_053432

Wyprzedzam na zbiegach, podchodzę na podbiegach, jest dobrze – do 26 kilometra. Wtem prawą nogę paraliżuje skurcz mięśnia czworogłowego. Myślami już schodzę z trasy, ale na szczęście skurcz mija. Niestety od tej pory aż do mety skurcze atakują losowo każdy mięsień w obydwu nogach. Mimo to, udaje się biec. Mniej więcej na tym etapie przestaję omijać kałuże – buty i tak mam całkiem przemoczone, szkoda tracić czasu na omijanie przeszkód.

Zatrzymuję się w punkcie żywieniowym na Przegibku. Potrzebuję przerwy, mam dość. Stół jest obficie zastawiony jedzeniem, ale nie mam pojęcia co wybrać spośród tylu smakołyków. Przed startem myślałem o jagodach w bitej śmietanie, lecz szkoda mi teraz czasu na jedzenie, jeśli za kilkanaście kilometrów mam być na mecie. Uzupełniam tylko 0.5l izotonika, którego prawie nie wypiję, i ruszam dalej.

Wspinaczka na Wielką Rycerzową jest bardzo ciężka. Wciąż pada, jest ślisko i stromo. Mija mnie trzech biegaczy, którym nie rewanżuję się na zbiegu, gdyż na szczycie oni decydują się na dłuższą – ponad 80 kilometrową wersję trasy. Ja, z poczuciem, że jestem słabiakiem wybieram (zgodnie z założeniem) wersję 50 kilometrową.

Rozpoczęła się największa biegowa gehenna w moim życiu. Trasa, która na profilu wyglądała na łagodną, obfituje w strome podbiegi i ostre zbiegi po kamienistych ścieżkach zmienionych przez deszcz w górskie potoki. Wejście na ostatni szczyt – Muńcuł zdaje się przeciągać w nieskończoność. Stopy co chwilę lądują w błocie chciwie zasysajacym obuwie. Kompletnie nie mam sił walczyć i nerwowo ogladam się za siebie, wypatrując rywali. Ostatni – kilkukilometrowy zbieg do samej mety już ledwo przebieram szarpanymi przez skurcze nogami. Każdy krok boli, ciało jest już zesztywniałe, dłonie dwukrotnie grubsze, prawie płaczę. I kiedy myślę, że już nie może być gorzej, na 51 kilometrze pojawia się kolka. Biegnę więc przez miasto już całkiem pokurczony i mijam metę jako czwarty z czasem 5:11:09.

foto-uchw16_02_mkd_20160806_091330_1

Na mecie czuję się pokonany. Przez góry, żywioł, własne ciało. Na zdjęciu zamieszczonym na facebooku zamknąłem oczy, by się nie rozpłakać. Dopiero w dzień pisania relacji zaczyna docierać do mnie, czego dokonałem. W ultra debiucie pokazałem, że moje wyniki z asfaltu mają swoje przełożenie w górach.

Deszcz

Padał nieprzerwanie przez cały bieg. Jeśli słabł, to chyba tylko po to, by po chwili wściekle cisnąć we mnie ścianą wyziębiających kropel. Gdy miałem szansę biec pod drzewami, ścieżka była tak wąska, że wciąż zbierałem wodę ocierając się o gałęzie. Zastanawiam się, czy więcej wypiłem wody, którą zabrałem w bukłaku i bidonach, czy tej zebranej ustami smaganymi ociekającymi od deszczu liśćmi. Nierzadko deszczowi wtórował wiatr, bezlitośnie wychładzając ciało do szpiku kości.

Góry

Pomimo mgły i widoczności na może 200 metrów, pamiętam kilka momentów, w których zachwyciłem się pięknem Beskidów. Nie miałem na to zbyt wiele czasu, wciąż słyszałem za sobą czyjeś kroki, i ani myślałem się zatrzymać. Zasiałem w głowie pragnienie ponownego odwiedzenia tych szlaków – bez presji czasu, zawodów. Poczułem, że to jedno z tych miejsc, w których można odnaleźć nieuchwytny spokój, do którego później można wracać wielokrotnie wspomnieniami.

TL, DR;

Chudy Wawrzyniec mnie przeżuł, zagryzł kamieniami, błotem, popił zimną wodą (powtórzył kilka razy) i wypluł. Pozbierałem się, i powoli narasta we mnie chęć rewanżu.
Dostrzegłem unikalne piękno Beskidu Żywieckiego, i z chęcią do niego powrócę.