Nie potrafię sobie przypomnieć, kiedy dokładnie zdecydowałem się wziąć udział w pierwszym maratonie – XIX Maratonie Solidarności. Ale pamietam bardzo dobrze, że pod koniec czerwca 2013 roku, gdy biegałem jeszcze nieregularnie, pomyślałem „kurcze, Maraton za półtora miesiąca, czas zacząć trenować”
Przygotowania
Kompletnie nie wiedziałem od czego zacząć, więc z tego co przeczytałem w internecie, i książki „Biegiem przez Życie” Skarżyńskiego ułożyłem sobie plan trenigowy:
- Wtorek – krótko (13-15km)
- Czwartek – obowiązkowo półmaraton
- Sobota – krótko (13-15km)
- Niedziela – długie wybieganie
Praktycznie wszystkie biegi pokonywałem tym samym tempem (4:40-4:30). Żadnych przebieżek, siły biegowej, ćwiczeń uzupełniających. Pilnowałem tylko, aby kilometry się zgadzały i nie odpuszczałem treningów.
Strój biegowy zabrałem ze sobą nawet na Woodstock. Nawet nie przypuszczałem, że od tamtej pory biegowe ciuchy będę zabierał na każdy wyjazd.
By zwiększyć wytrzymałość wychodziłem też na 30 kilometrowe wybiegania po całym dniu pracy, czy nieprzespanych nocach. To w tym (przygotowawczym) okresie rozpocząłem treningi poranne – O trzeciej, czwartej nad ranem, które stoją za nazwą tego bloga.
Na miesiąc przed zawodami stałem się posiadaczem Motoroli Motoactv – mojego pierwszego zegarka biegowego. Jakość treningów od razu się poprawiła – mogłem wreszcie pilnować tempa nie czekając na podsumowanie głosowe z Endomondo. Czułem się coraz szybszy, coraz bardziej wytrzymały. Z kalkulatorów prognozowałem wynik 3:20 – 3:30.
Dzień przed startem
Odbieram pakiet startowy, znajduję w nim numer, agrafki, żel energetyczny (którego nigdy nie próbowałem:)). „Z tymi agrafkami to tak na serio? przecież to będzie brzydko wyglądało..”
W domu sklecam z gumek paski, do których przyczepiam numer startowy, krzątam się i denerwuję. Jem ryż lub makaron (nie pamiętam:)) i pełen radosnego niepokoju z trudem zasypiam.
Bieg
Nie wierzę, że to już dziś! Kiedy się zapisywałem, termin wydawał się tak odległy! Rozgrzewam się, truchtając w kółko w parku opodal startu. Ubrałem 2 koszulki, bojąc się wychłodzenia. Jeszcze nie wiem, że w numerze startowym na gumkach wyglądam głupio, o tym przekonam się, oglądając zdjęcia:)
Kilkanaście minut przed startem zaczynam lokować się w strefie startowej, ale nie widzę w zegarku wskazań pulsometru. Nie chcąc zaprzątać sobie nim głowy, szybko zdejmuję go i przekazuję w ręce E. Rozpoczyna się odliczanie do mojego pierwszego startu na zawodach w życiu! Półtora roku wcześniej paliłem fajki, dziś zaczynam maraton!
Strzał. Dziwi mnie, że wszyscy idą, i dopiero po przekroczeniu linii startu zaczynają biec. Wiem, że muszę mocno pilnować tempa, aby nie biec za szybko na pierwszych kilometrach. Poza tym czuję się fantastycznie! Biegnę w długiej kolumnie, która wydaje mi się trzymać stałe tempo, więc przestaję zwracać uwagę na zegarek, do chwili, w której orientuję się, że trzymając się tej kolumny powolutku zwalniam. To pierwsza nauczka na maratonie – polegać wyłącznie na sobie i piknować równego tempa.
Siku. Chce mi się siku! przed siódmym kilometrem skręcam na stronę, wcześniej zapamiętując plecy zawodników, których później dogonię. Skończyłem, ze stratą 100 może więcej metrów. Gonię więc, nie myśląc o tym, czy tracę niepotrzebnie siły, muszę zniwelować tę stratę. Mijam drugi punkt odżywczy na 10 kilometrze, postanawiam zjeść żel energetyczny i popić wodą. Łapię kubek w biegu wychylam.. Co jest? woda ląduje na mojej koszulce, o co chodzi, jak mam się napić? Na szczęście za chwilę jest izotonik, którego również większość ląduje na koszulce. Właściwie szkoda, że nie wszystko, gdyż resztą się krztuszę.
Kolejne kilometry mijają, a wciąż czuję się dobrze, postanawiam lekko przyspieszyć, wyprzedzam. Na kolejnych punktach powtarzam komedię z wodą, „Jak oni to piją?” pytam się siebie w myślach.
22 i 23 kilometr wiodą przez starówkę w Gdańsku. Jest niesamowicie! Kibice krzyczą, jest ich pełno, a ja mam jeszcze tyle siły, patrzcie! Słyszę, komentarz, że wyglądam, jak świeży, co jeszcze bardziej mnie napędza, przyspieszam do 4:30! Tłum kibiców się kończy, opuszczam starówkę i nieco zwalniam, choć wciąż czuję się dobrze.
Skręcamy do Westerplatte, odcinek trasy na który słyszałem same narzekania. Nie dziwię się – pusto, cicho, a kilometry zaczynają się dłużyć. Utrzymując stałe tempo wyprzedzam biegaczy, którzy przechodzą do marszu, lub zatrzymują się by rozmasować skurcze, jest ciężko.
Myślę tylko o tym, że zaraz wybiegnę z tego smutnego odcinka, ale zaczynam zwalniać, tempo spada do ~4:50, a w łydkach czuję łaskotanie, które niestety nie wywołuje śmiechu. Później przekonam się, że te łaskotki to zwiastun skurczy. Dobiegam do punktu odżywczego na 40 kilometrze, stop. wypijam 3 kubki wody. Starszy pan z obsługi obserwuje mnie, po czym radzi: „Nie stój tylko biegnij, tak niewiele zostało” Posłuchałem. Ruszyłem.
Ostatnie 2 kilometry, a mnie zbiera się na wspomnienia. Wracają wszystkie ciężkie treningi i wysiłek włożony w przygotowanie. Dociera do mnie, że właśnie kończę spełniać jedno z najambitniejszych marzeń. Ze wzruszenia do oczu napływają mi łzy i czuję dreszcze. Postanawiam choć trochę przyspieszyć. Tempem 4:40 doganiam zawodnika na ostatnim zakręcie, gdzie znów tłum kibiców tworzy niesamowitą atmosferę.
Biegacz nie daje się wyprzedzić i proponuje ściganie do mety. Z uśmiechem zgadzam się na tę propozycję, i obydwoje przyspieszamy. Na sztywnych nogach rozrywanych skurczami wygrywam ten mały pojedynek. Metę przekraczam z czasem 3:18:54 netto.
Na mecie czekają E i Mama. Jestem szczęśliwy, wyczerpany i wszystko mnie boli. Nie mogę w pełni wyprostować nóg, cały czas wracają skurcze. Ale czuję przede wszystkim wielką dumę!
Odpoczynek
Dotarcie do domu było wyzwaniem. Kuśtykałem do taksówki, a podczas jazdy wciąż dokuczały mi skurcze. A w domu E. Zorganizowała mi taki pakiet regeneracyjny, że zwycięzca mógłby mi pozazdrościć;)
Następne dni były trudne, ale nie aż tak, jak się spodziewałem. Wciąż towarzyszyły mi pozytywne emocje, a po tygodniu zapisałem się na kolejny bieg – XIV Poznań Marathon:)