500 metrów przed metą biegnę przez sam środek jarmarku dominikańskiego. Krzyk, który wydobyłem z siebie, by zachęcić ludzi do dopingu, skutkuje skurczem i zesztywnieniem prawej nogi oraz utratą równowagi, prawie upadam. Wiem, że kilkaset metrów za mną goni dwóch zawodników, chcę tylko dowieźć miejsce do mety..
Na start przyjeżdżamy (z E i Szwagrem) na pół godziny przed startem. Czasu wystarcza na przebranie, wizytę w toalecie, i rozgrzewkę. W temperaturze 25°C słowo „rozgrzewka” brzmi groteskowo, jednak nie zamierzam jej pomijać, skupiając się przede wszystkim na przebieżkach i dynamicznym rozciąganiu. Na starcie nie pcham się do przodu, stoję spokojnie kilkanaście metrów dalej, gdyż spodziewam się niezłego szaleństwa po wystrzale startera. Całus od E jest ostatnią przyjemnością na najbliższe 3 godziny, zasuwam oklulary i czekam na rozpoczęcie biegu.
Nie wiem, ile osób mnie wyprzedza, bardzo dużo. Biegną tempem na wynik rzędu 2:40, choć rozpoznaję osoby, które miałyby problem z pokonaniem 5km poniżej 20 minut. Nie rywalizuję, spokojnie i leniwie pokonuję pierwsze kilometry, zostawiając rezerwy na później. Jest gorąco – na szczęście na punktach odżywczych woda jest rozdawana w półlitrowych butelkach. Połową zawartości polewam głowę i plecy, połowę wypijam. Czuję się mocny, i do półmetka utrzymuję tempo poniżej 4min/km.
Po 21 kilometrze zwalniam, choć nie czuję dużego zmęczenia. Jest coraz goręcej, a do tego nie rozstawiono jednej z zapowiadanych kurtyn wodnych. Postanawiam nie walczyć o utrzymanie prędkości – przed sobą, ani za sobą nie widzę żadnego zawodnika.
Doczłapuję do 40 kilometra, i na nawrotce spostrzegam goniących mnie rywali. Moja przewaga wynosi ledwie kilkaset metrów, więc staram się przyspieszyć. Nic z tego nie wychodzi, więc nie walczę, i zostawiam siły na odparcie ewentualnego ataku.
Kiedy skręcam w ulicę Rajską, oglądam się lękliwie za siebie, ale nikogo nie widzę. Czuję spokój, że już nikt mnie nie wyprzedzi. Wbiegam w uliczki zastawione straganami, ale brakuje mi dopingu ludzi, więc krzyczę, napinam się, a noga sztywnieje w skurczu. Z trudem udaje mi się nie upaść, z unieruchomioną nogą biegnę dalej. Kończyna rozluźnia się po 100 metrach, lecz po chwili znów chwyta ją skurcz. I tym razem nie zatrzymuję się, i przyspieszam na ostatniej prostej na ulicy Długiej. Mijając metę nawet nie widzę zegara i czasu 2:50, po chwili dowiaduję się, że przybiegłem jako pierwszy z trójmiasta i 10 w kategorii open.
Pijąc piwo już po prysznicu, odczytuję sms z wynikami – okazuje się, że zająłem pierwsze miejsce w kategorii M30! Z maratonu wracam więc z pucharem i nagrodą w postaci weekendu w Ośrodku Przygotowań Olimpijskich w Cetniewie:)
Dziękuję wszystkim trzymającym za mnie kciuki podczas biegu, dziękuję mojej kochanej Żonie i Szwagrowi. W sposób szczególny dziękuję też koledze z pracy – Michałowi, który dopingował mnie na rowerze przez kilka kilometrów, przez najbardziej pusty odcinek trasy.