XX Maraton Solidarności – relacja

Na ten bieg zdecydowałem się na 7 tygodni przed biegiem. Nie miał być to start docelowy sezonu, ale skoro zdecydowałem się wziąć udział, to planowałem pokonać go z pełnym zaangażowaniem. O swoich założeniach przedstartowych i przygotowaniu pisałem tutaj. Celowałem uzyskanie czasu poniżej 2:48, a po cichu liczyłem też na dobre miejsce w pierwszej dwunastce. Jednak w żadnym scenariuszu nie przewidziałem tego, co miało miejsce wczoraj na trasie.

W czwartek udałem się do biura zawodów w celu weryfikacji i odbioru pakietu startowego. Wolałem tego nie zostawiać na ostatnią chwilę. Worek, który otrzymałem zawierał wszystko, co było mi potrzebne – czyli numer startowy i koszulkę. Bardzo podobało mi się, że numer startowy miał wbudowany czip – co oznaczało, że nie będę musiał wplatać w sznurówki żadnych czujników. Moją uwagę szybko przykuła koszulka – najlepsza, jaką do tej pory dostałem w pakiecie startowym, miła w dotyku, i dobrze skrojona. Oprócz tego w pakiecie znalazłem agrafki, a po okazaniu numeru startowego na stoisku Enervit, otrzymałem jeden żel, do którego dokupiłem jeszcze 3 mniejsze. Tym razem planowałem dożywić się na trasie.

Miałem duże problemy z zaśnięciem i noc przespałem kiepsko, a wstałem na śniadanie o 7 rano – na 3 godziny przed startem. Zjadłem 2 kanapki z miodem i jedną z nutellą, wypiłem dużą kawę, a zupełnie zapomniałem o soku z buraków, który miałem zamiar wypić. Do Gdyni wyruszyliśmy  (z E. i dwójką wspaniałych kibiców) SKMką, do której dosiadało się coraz więcej maratończyków, a kiedy wysiedliśmy, na miejsce startu ruszył prawdziwy potok biegaczy – miło było być jego częścią:) Szczęśliwie pobliskim parku nie zabrakło miejsca na rozgrzewkę. Na jej zakończenie zjadłem pierwszy żel i wypiłem kilka łyków wody, po czym przemaszerowaliśmy na start. Adrenalina wypływała mi uszami – w oczekiwaniu na rozpoczęcie tętno wynosiło około 100!. Przywitałem się jeszcze z Tomaszem (którego pozdrawiam), skoczyłem na stronę, a gdy wróciłem zaraz zaczęto odliczanie.. dość niemrawo, więc krzyknąłem nieco głośniej „osiem”, aby pobudzić gardła pozostałych uczestników – ostatnie cyfry krzyczeli już wszyscy:). Wybiła 10:00 – Start!

Pierwsze moje myśli to aby nie biec zbyt szybko. Pilnowałem tempa 4:10 i udawało mi się to dość dobrze. Serca nie udało się tak upilnować, i rozkołatało się do 156 uderzeń, jednak wiedziałem że to wynik adrenaliny i emocji. Wyprzedziło mnie sporo biegaczy, ale wtedy zupełnie się tym nie przejmowałem – początek Maratonu to nie moment na walkę o miejsce. Po trzech kilometrach planowałem bieg w tempie 3:59, i uważałem aby nie biec zbyt szybko. Podczas mijania pierwszego punktu odżywczego (5km) wypiłem wodę, i izotonik. Czułem się świetnie, a sporadycznie rozstawieni kibice dodawali energii okrzykami lub oklaskami. Na drugim punkcie odżywczym (10km) rozpocząłem korzystanie z gąbek – wyciskałem je na głowę i plecy – przynosiło mi to wielką ulgę, choć nie cierpiałem zbytnio:) Utrzymywałem wciąż tempo poniżej 3:59 a mój bieg był właściwie samotny i czułem się trochę jak na treningu. Co jakiś czas doganiałem kolejnych biegaczy i zostawiałem ich w tyle. Przed trzecim punktem odżywczym (15km) zjadłem żel energetyczny, popijając go później wodą. Zacząłem odczuwać już bieg, ale utrzymanie tempa wciąż nie stanowiło żadnego problemu. Chyba w okolicach Manhattanu Strażacy ustawili kurtynę wodną – wspaniale orzeźwiony i zdopingowany okrzykami zgromadzonych tam kibiców pomknąłem do Gdańska mijajac półmetek (1:24:09), gdzie na błędniku czekała E i dwójka wspaniałych kibiców:) Widok i okrzyki bliskich zadziałały jak zastrzyk energii, której wkrótce miało zacząć mi brakować..

Do 25 kilometra biegłem jeszcze z założoną prędkością, choć robiło się coraz cieplej. Problemy zaczęły się na trzydziestym kilometrze – zacząłem przeczuwać zbliżające się skurcze łydki, a mój nastrój nieco się pogorszył. Nie poprawiła go obsługa punktu odżywczego na Trasie Słowackiego – wolontariusze ustawili się jeden obok drugiego, i nie mogłem jednocześnie skorzystać z picia i gąbki, a Pan który mógł (przecież po to tam stał) podać mi wodę, oparty o samochód przyglądał mi się. Krzyknąłem „wody” mijając go, ruszył, ale nie dał rady mnie dogonić, a ja nie zamierzałem się zatrzymywać. Trochę się wkurzyłem – Trzydziesty kilometr Maratonu, najtrudniejszy odcinek przede mną, a punkt odżywczy olewa sprawę!

W tej okolicy  (Marynarki Polskiej, PGE Arena) na odcinku od 25 do 35 kilometra znajdowały się cztery długie podbiegi. Temperatura wzrastała, a wiatr – wydawało mi się – że wciąż wiał prosto w twarz. Dobrze, że na tym odcinku mogłem odwiedzić czterokrotnie kurtynę wodną, choć to nie pomogło.Tempo spadło do ok 4:10, czułem nogi w każdym kroku, a w duchu szydziłem z siebie i swojego zarozumialstwa w doborze tempa. Co ciekawe wciąż wyprzedzałem nielicznych biegaczy, widziałem też kilku schodzących z trasy.. Wtedy jeszcze wierzyłem w uzyskanie wyniku 2:48. Ale każdy kilometr był coraz większym dramatem, skurcze zbliżały się coraz bardziej. Jednak największy ból odczuwałem wewnątrz – przecież miałem przyspieszyć w ostatniej dyszce, a zwalniałem. Okropnie balem się skurczy i tego że mnie pokonają. Jeśliby mnie dopadły, musiałbym zakończyć bieg – wolałem nie ukończyć maratonu niż pokonać choćby jego kawałek piechotą

Po 38 kilometrze zaczęły się pierwsze skurcze łydek – były bolesne, ale krótkotrwałe i nie zatrzymały mnie. Usłyszałem też, że biegnę w pierwszej dziesiątce i to była moja jedyna myśl – spokojnie dowieźć do mety zajmowane miejsce. Kiedy minąłem 40 kilometr, czułem że nic mnie nie zatrzyma – a po wbiegnięciu na ulicę Pańską rozpoczął się szpaler kibiców. Zachęcałem ich okrzykami i uśmiechem do dopingu, którego potrzebowałem jak nigdy, widziałem że on poniesie mnie do mety, ludzie reagowali, więc biegnąc powodowałem falę krzyków i oklasków, wspaniałe uczucie:) Nieco przyspieszyłem i nawet nie wiem, kiedy znalazłem się na Długiej. Kibice naprawdę dodali mi mnóstwo siły na tych ostatnich kilkuset metrach. Na wysokości Kina Neptun zauważyłem przyjaciół: – Dzięki, że tam byliście! Wkraczając na plac przy fontannie Neptuna poczułem ogromne skurcze, ale miałem je już w nosie – przyspieszyłem, i wrzeszcząc z bólu, na sztywnych nogach ukończyłem Maraton z czasem 2:49:29 i zajmując ósme miejsce.

Na mecie zgromadzili się wszyscy, którzy mi kibicowali: E. , moja Mama, dwójka wspaniałych kibiców i przyjaciele. Było was naprawdę dużo, dziękuję wam:) Po zawieszeniu medalu na szyi wręczono mi butelkę z wodą – jej zawartość natychmiast wylądowała na mojej głowie:) Byłem wyczerpany ale bardzo szczęśliwy  że bieg już się skończył. Na mecie udzieliłem dwóch wywiadów, chyba dlatego, że zostałem wzięty z Mateusza Dropa, który ukończył bieg na 6 miejscu. Nie byłem zadowolony z wyniku – poniżej planowanego, a drugą połowę przebiegłem wolniej niż pierwszą.

Z moją Mamą na mecie

Zaletą ukończenia Maratonu w czołówce jest brak kolejek w prysznicach i masażu. Najpierw postanowiłem się umyć. Woda w podstawionym kontenerze była bardzo zimna, co po takim wysiłku stanowiło doskonałą ochłodę. Kiedy zacząłem ubierać buty złapał mnie strasznie mocny skurcz w łydkę, aż wrzasnąłem z bólu. Obok mnie ubierał się zdobywca czwartego miejsca, Oleg Leshchyshyn, który miał podobne problemy. Tak sobie wrzeszczeliśmy na zmianę jeden za drugim, aż śmiać mi się chciało. Chwilę później już leżałem na stole, gdzie zaznałem wspaniałego masażu – jeszcze nigdy po biegu moje nogi nie zostały potraktowane tak kompleksowo. Dodatkowo miałem okazję porozmawiać ze zwyciężczynią – Arletą Meloch:) Pozostało jeszcze poczekać na ceremonię dekoracji, po której zaczął kropić deszcz. Szkoda, bo kibice rozpierzchli się, a na metę wbiegali jeszcze maratończycy. Po prawie pięciu godzinach wysiłku nikt im nie bił nawet brawa na mecie, kończyli swój bieg w ciszy i strugach deszczu. W tych strugach udaliśmy się do domu, gdzie E naszykowała przepyszny obiad, nie zapomniała nawet o szampanie, którego trafność ze względu na ósme miejsce znacznie wzrosła. Wtedy trochę do mnie dotarło, że jest co świętować.

Mój czwarty maraton przeszedł do historii. Zapamiętam dobre strony – super koszulka, wspaniały finisz na gdańskiej starówce. Zapamiętam też te gorsze – przede wszystkim wolontariuszy w końcówce i trudną trasę. Wykonałem największy w życiu wysiłek, i przeżyłem największy jak dotąd dramat na trasie. Próbując odpowiedzieć na pytanie: „Czy mogłem pobiec lepiej?” muszę po przemyśleniach odpowiedzieć, że nie. Pierwsza połowa biegu odbywała się w pochmurnej pogodzie, z lekkim wietrzykiem, bez podbiegów. Druga część odbywała się w pełnym słońcu, z wiatrem w twarz i długimi podbiegami. Znałem konfigurację trasy, ale moje maratońskie doświadczenie nie podpowiedziało mi aby zostawić sobie więcej sił na koniec i biec jeszcze wolniej pierwsze kilometry. Myślę że gdybym tak zrobił, to temperatura i podbiegi zrobiłyby swoje. Wczoraj pobiegłem najlepiej jak mogłem, i jestem z tego dumny:)


Galerie zdjęć:

biegowy świat
maratony polskie
organizator