Coraz więcej wątpliwości. Niemoc, podniesione tętno, kiepskie tempo. Brak chęci i motywacji. Odpowczywałem, wierząc, że to tylko przesilenie, lecz kolejne nieudane treningi coraz głębiej podkopywały sens tego, co robię.
Nadeszła środa, w którą zawsze planuję mocny bieg. Tym razem miały to być interwały 2x5km +1km max, tempo – okołomaratońskie. Ale gdy rano zadzwonił budzik, poczułem że dolne kończyny są jeszcze mocno obolałe, a grawitacja łóżkowa działa silniej niż zwykle. Zrobiłem dzień wolnego.
Czwartek rano. Leje i wieje – i jak mam biegać te interwały? Znów przełożyłem trening i pogrążyłem się we śnie. Ale po południu..
Kiedy pierwszy kilometr – rozgrzewkowy – „wyszedł” w 3:41, wywęszyłem „dzień konia” To dzień, w który każdy mocny trening wyjdzie, można utrzymać niespodziewanie wysokie tempo. Porzuciłem interwały i postanowiłem biec przed siebie, cieszyć się prędkością i czerpać z Dnia Konia pełnymi garściami.
Pierwszy kilometr okazał się najwolniejszym. Wprawdzie jeszcze dziewiąty kilometr pokonałem w 3:45 – lecz ten zawierał nawrotkę, więc „się nie liczy:)”. Średnie tempo 3:36 jeszcze tydzień wcześniej, na treningu 3x5km nie było osiągalne.
Mam o czym myśleć. Podczas całego biegu czułem zapas sił, moc i kontrolę nad ciałem. Taki stan wiążę z ustąpieniem przesilenia jesiennego, ale nie mogę bagatelizować wpływu dłuższego niż zwykle odpoczynku. Może czas zmienić tygodniową rutynę na taką, która umożliwi mocne treningi z pełniejszego odpoczynku? Czy to droga do szybszego rozwoju?