Bieg Urodzinowy – relacja

Miał być ogień, złamane 34 minuty, chwała i radość na mecie. Nie tym razem – nawet nie miałem ochoty odbierać medalu. 34:53 to wynik gorszy nie tylko od zakładanego o prawie minutę, ale o 12 sekund od życiówki. Czyli – patrząc tylko na liczby – bieda.

Prognozy pogody przeglądałem codziennie od miesiąca. Niestety te – bezlitośnie zapowiadały mróz w dzień wyścigu. Nie wiem, jaką temperaturę odnotowano o 10:00 w Gdyni ( na pewno poniżej -4ºC ), ale pamiętam niemiłosierny wiatr. Gdy rozebrałem się do stroju startowego, zacząłem się śmiać, ale tylko udawałem sam przed sobą – dobra mina do złej gry.

Pierwsze 3 kilometry załatwiły bieg – ściana wiatru, która prawie stawiała w miejscu i kilometrowy podbieg. Dopiero na czwartym kilometrze osiągnąłem tempo szybsze niż planowane – długi zbieg Świętojańską pozwolił mi nieco wyciągnąć nogi i przyspieszyć. Gdy mijałem gorąco dopingującą E. przy skwerze Kościuszki, zapaliła się we mnie nadzieja na dobry wynik – próbowałem utrzymać tempo, jednak przegrałem walkę z wiatrem na ósmym kilometrze.

Ostatnie 2 kilometry próbowałem przyspieszyć, minąć jak najwięcej zawodników –  i to się udało. Nikt nie zagroził mi na ostatniej prostej, ale mijając metę nie poczułem satysfakcji.

Nie chcę wycierać sobie rąk temperaturą, wiatrem czy dyspozycją dnia. Te czynniki dziś nie sprzyjały – mimo gorszego wyniku niż w 2015 roku, zająłem lepsze miejsce (wtedy 34, dziś 26), lecz bieg obnażył braki w treningu. To żadna tajemnica – szybkość – i to nad nią muszę się skupić w dalszych przygotowaniach, by na mecie następnej dychy zobaczyć dwie trójki z przodu.


tytułowe zdjęcie – niezawodna AK-ska photo